Archiwum styczeń 2016, strona 1


sty 10 2016 Poranki pachnące jesienią.
Komentarze (0)

Je­sień już za­pukała, weszła i sta­ra się roz­gościć.
Drze­wa żółkną i gu­bią wol­niut­ko liście, kaszta­ny spa­dają i stu­kotem oz­najmiają, ze już je­sień przyszła, w og­ro­dach jeszcze stoją dum­nie, wy­niosłe mie­czy­ki, kwitną cy­nie ko­loro­we i róże cieszą oczy swoim pięknem, ale dni tych cu­dow­ności są już po­liczo­ne.
W sa­dach gałęzie ugi­nają się od gruszek, jabłek słońcem po­kolo­rowa­nych, śliw­ki zwa­ne węgier­ka­mi pysznią się gra­nato­wo
Naj­smaczniej­sze są kiedy przym­ro­zek muśnie lek­ko.

Kiedyś pa­nie do­mu na­pełniały wiel­kie ga­ry śliw­ka­mi i smażyły po­widła
śliw­ko­we.
Kto dzi­siaj jeszcze smaży po­widła?
Już niewiele pań się tym zaj­mu­je.
Pla­cek ze śliw­ka­mi, pysznie sma­kuje do ka­wy i hu­mor pop­ra­wia.
Jeszcze za ok­na­mi słońce cie­szy i traw­ni­ki się ziele­nią, ale pta­ki, jed­ne od­le­ciały, a in­ne szy­kują się do od­lo­tu.
Co­raz rzadziej słychać śpiew ptaków.

Niedługo przy­lecą pta­ki, które u nas zi­mują. Czar­ne i smut­ne ptaszys­ka, które krocząc po śniegu, jak pla­my at­ra­men­to­we wyglądają. Po­połud­niami drze­wa ob­le­piają i całe chma­ry, gdzieś na noc­leg od­la­tują, smut­no pok­rzy­kując.
Paździer­nik od cza­su do cza­su jeszcze słońcem ucie­szy, deszczem lu­nie i lis­to­pad przyj­dzie smut­ny, pełen chmur ołowianych, wiatrów które niepokój niosą. Lis­to­pad chry­zen­ta­mowy, pełen smut­ku i za­dumy nad prze­mija­niem, wspom­nień pełen o blis­kich, którzy już odeszli, a także tęskno­ty za ni­mi. Tęskno­ty bez­nadziej­nej.
O szy­by będzie deszcz je­sien­ny dzwo­nił.
 Smut­ny, nos­talgiczny deszcz.

Jolina   
sty 10 2016 Moje myśli roztargnione...
Komentarze (0)

Gdybym mogla przeżyć życie raz jeszcze, odważyłabym się popełnić więcej błędów...
Mniej rzeczy brałabym na poważnie...wykorzystałabym więcej szans... pojechała na więcej wycieczek...wspięła się na więcej gór, przepłynęła więcej rzek...


Och, miałam też swoje piękne chwile.
Nie próbowałabym niczego innego - tylko chwile, jedna po drugiej!!!
Częściej chodziłabym na tańce... częściej jeździła na karuzeli i zbierała więcej stokrotek."
Jadłabym więcej lodów i mniej fasolki.
Miałabym pewnie więcej prawdziwych kłopotów, ale za to mniej wymyślonych.

.. Widzisz, jestem jedną z tych osób, które są zawsze rozsądne i przytomne, godzina po godzinie...dzień po dniu.

Jolina   
sty 10 2016 Wakacje.... Wa­kac­je na­mias­tką dzieciństwa...
Komentarze (0)

Wa­kac­je to wbrew po­zorom smut­ny czas. Przy­jaciele Cię opuszczają i zos­ta­wiają sa­mego w bez­li­tos­nym słońcu...

Wa­kac­je od­poczy­nek od życia pełne­go obo­wiązków chwi­la wyt­chnienia, kiedy człowiek może wyjść ze swo­jej mo­noton­nej sko­rupy ru­tyny, zmienić się w dziec­ko, które w chwi­le pot­ra­fi przek­roczyć gra­nice rzeczy­wis­tości a fan­tazji. Gdzie tyl­ko ono ma wstęp.

La­to, wa­kac­je ! Cze­go jeszcze do szczęścia trze­ba ? A... Tak.. Żeby wa­kac­je trwały wie­cznie, a la­to było zaw­sze ciepłe !

Jolina   
sty 10 2016 Lato odchodzi... I już wiesz, że to lato...
Komentarze (0)

La­to... Pełne obiet­nic szlaków nies­kończo­nych, no­cy ciepłych i gwieździs­tych oraz przygód nieza­pom­nianych... od­chodzi skry­cie za­cierając śla­dy suchy­mi liśćmi.

Z la­tami tra­cimy to. Ula­tuje gdzieś po­ryw­czość, od­wa­ga, mroczne sza­leństwo. Wraz z ni­mi od­chodzi młodość, umiejętność przeżywa­nia każdej mi­nuty w pełni, do końca. Zni­ka, wy­cieka z nas jak wo­da przez szpa­ry w wiad­rze. Szcze­liny tym większe, im jes­teś star­szy. Zaczy­na się gdy wy­kupu­jesz pier­wszą po­lisę na życie. Al­bo ob­ciążasz so­bie hi­potekę...

Jolina   
sty 10 2016 Czerwony Kapturek
Komentarze (0)

Dawno temu w małej, leśnej chatce mieszkała Matka Samotnie Wychowująca córkę. Tatuś dziewczynki ulotnił się tuż po jej narodzinach i zostawił dla niej na pamiątkę imię: Czerwony Kapturek. Mamusia nigdy nie wytłumaczyła córeczce dlaczego Tatuś wybrał dla niej to egzotyczne imię. A ponieważ dzieci z podwórka bardzo ją przezywały, postanowiła ubierać się wyłącznie na czerwono, żeby w ten sposób wytłumaczyć swoje głupie imię. Mamusia bardzo się ucieszyła, bo gdy córka szła na krótki spacer do lasu - była widoczna ze 100 kilometrów i nie było potrzeby obwieszać jej drogimi lusterkami odblaskowymi.Pewnego dnia Mama kazała iść Czerwonemu Kapturkowi do Babuni. Dziewczynka zaniosła się płaczem, bo nie miała najmniejszej ochoty na wizytę u zrzędliwej i skąpej staruchy, która częstowała Wnuczkę owsianką i zmuszała do oglądania seriali argentyńskich. Mama była jednak nieugięta. Zagroziła córce, że jeśli nie pójdzie, to będzie musiała umyć po sobie talerzyk z resztkami jajka i cebuli. Czerwony Kapturek skapitulowała więc i powlokła się do Babuni.Droga przez las dłużyła się nieznośnie. Dziewczynka dla zabicia czasu zabrała się do wyżerania prezentów dla Babuni. Najpierw zjadła owoce, potem sery, dalej pęto kiełbasy, barani udziec i dwie marchewki. Następnie wchłonęła tort i kilka kawałków sernika. Na koniec odkorkowała wino i wypiła do dna ze smakiem.Po tak sutej i zakropionej alkoholem uczcie nie wiedziała, który kierunek obrać na dalszą wędrówkę, gdyż podczas uczty niechcący połknęła kompas. Na szczęście zjawił się sympatyczny Zły Wilk, który bardzo lubił miłe, małe dzieci i zaprowadził Czerwonego Kapturka do Babuni.Babunia była przeziębiona i leżała w łóżku. Na widok wnuczki odkalsznęła zaległą flegmę, wciągnęła smarki do nosa, beknęła, a potem uśmiechnęła się radośnie i kazała usiąść dziewczynce koło siebie.Czerwony Kapturek słaniała się nieco na nogach, ale po stłuczeniu jednego wazonika, dwóch kubeczków i szyby na poddaszu - szczęśliwie dotarła do łóżka Babuni i tam siadła.Ale natychmiast potem bardzo tego pożałowała, gdyż Babunia była tego dnia rozmowna i zasypała wnuczkę serią kłopotliwych pytań. Biedna mała bohaterka musiała wytłumaczyć dlaczego ma takie duże oczy, usta, nos, uszy, zęby, biust oraz wąsy, a także dlaczego jej tak śmierdzi z ust. Dziewczynka plątała się w zeznaniach, aż w końcu zaczęło jej się odbijać winem i Babunia zorientowała się, że wnusia przyniosła jej pusty kosz, bez wałówki. Gdy zaczęła coraz intensywniej domagać się należnego prowiantu, wredna i niewdzięczna dziewucha zrzuciła całą winę na miłego Złego Wilka.Babunia załamała ręce. Szybciutko wyzdrowiała, wyskoczyła z łóżka i popędziła po przystojnego Leśniczego, który mieszkał w sąsiednim bloku. Leśniczy na wieść o tym, że w lesie grasuje Zły Wilk, który napada na małe dziewczynki i wyjada im żarcie z koszyka, chwycił za strzelbę i ukatrupił Bestię na miejscu. Potem złapał Babunię za rękę i oboje popędzili do Czerwonego Kapturka, by podzielić się z nią radosną nowiną.Czerwony Kapturek Właśnie kończyła wymiotować i nawet zdążyła przeczesać włosy, więc gdy Leśniczy ją ujrzał - z miejsca się zakochał. A potem szybciutko się pobrali. A Babunia żyła długo i szczęśliwie.

Jolina   
sty 10 2016 To już latoooooooo......
Komentarze (0)

Ja juz tak bardzo chcę prawdziwego lata...+25 stopni...plażę,wodę,letnie owoce,krótkie ciuchy i...żeby ciemno się robiło po 23.00

 

Popatrz – lato w złotych pantofelkach nadchodzi,z muzyką światła i ciepłem kolorów…

Przychodzi w tryskających słońcem słodkich morelach i beztroskich makach o łagodnym spojrzeniu naiwnych oczu…

Przynosi radość błyszczącymi w zbożu świetlikami i pszczółkami co tańczą sambena białych kwiatach akacji…

Uśmiecha się szeptem fal mazurskich jezior, cichą nowenną podbeskidzkich szczytów,melodią dzwonków zielonych hal…

Śpiewa radosną miłość w delikatnych fiołkach podrygujących na wietrze…

I w moich dłoniach tulących delikatnie, ciepło Twoje namiętne usta…

Więc razem z latem śmiej się, ciesz, śpiewaj i tańcz…

 

Jolina   
sty 10 2016 ***************
Komentarze (0)

Idę przez życie jak znudzo­ny wędrow­niczek przez las. Na ra­mieniu niosę kij, na które­go końcu za­wie­szo­na jest chus­ta. Wieeel­ka chus­ta w czer­wo­no-białą kratę. Jest ład­na, a wszys­tkich, których spo­tykam na mo­jej drodze, wszys­tkich, którzy mnie mi­jają obojętnie lub mniej obojętnie cieka­wi je­go za­war­tość. Tak ład­nie się pre­zen­tu­je ten mój pa­kunek..

me­cenas myśli: tam ma na­pew­no dużo cza­su, ma tam szczęśliwą rodzinę.
ateis­ta myśli: tam ma Bo­ga, uk­ry­wa go dla siebie.
zaz­drośnik myśli: nie ma tam nic, to tyl­ko wzdęta przez wiatr, zwykła chus­ta.
dziec­ko myśli: pójdę za­pytać.. co ona tam może nieść?

Pod­chodzi do mnie dziew­czyn­ka, la­ta trzy, może czte­ry.. krótkie ru­de włosy ster­czące na wszys­tkie stro­ny i gra­nato­we,niewin­ne oczy..
- Co tam masz?
- Ka­mienie.

Ka­mienie, które są nieodłączną częścią każde­go człowieka. Moim ka­mieniom nadałam dziw­ne naz­wy, ale uważam, że po­win­no się je na­zywać po imieniu- pycha, zaz­rdość, le­nis­two, brak umiaru, dwu­lico­wość, ma­terializm i wiele wiele in­nych.

Jolina   
sty 10 2016 Hmmm...
Komentarze (0)

Jolina   
sty 10 2016 Przesądy...
Komentarze (0)

Piątek trzynastego

Pechowa trzynastka prawdopodobnie swoje źródło ma w systemie liczbowym starożytnej Babilonii. System ten opierał się na liczbie 12 - było więc 12 miesięcy, 12 znaków zodiaku oraz po 12 godzin dnia i nocy. Kolejna po dwunastce liczba powodowała więc, że porządek zostawał zaburzony, wprowadzała chaos i nieszczęście. Ale nie tylko starożytna Babilonia przypisywała jej pechowe cechy. Chrześcijańskie pochodzenie "pechowej trzynastki" związane jest z postacią Judasza - trzynastego uczestnika ostatniej wieczerzy. A dlaczego piątek? To dzień, w którym ukrzyżowano Jezusa.

Czarny kot przebiegający drogę

Koty zawsze były otaczane szczególna czcią, zwłaszcza starożytni Egipcjanie, którzy umiłowali sobie właśnie czarne koty. W średniowieczu - kiedy rozwijało się chrześcijaństwo - pogan, którzy czcili koty, oskarżano o bratanie się ze złem. W ten sposób czarny kot stał się ucieleśnieniem sił nieczystych. Wierzono, że czarny kot przebiegający drogę został wysłany przez szatana i w związku z tym trzeba mieć się na baczności.



Spluń trzy razy przez lewe ramię

Ta prosta metoda ochrony przed złym urokiem ma swoje źródło w czasach antycznych. Starożytni Rzymianie wierzyli, że ślina ma niezwykłą moc - może być trucizną zabijającą węże, może też uzdrawiać. Splunięcie było ofiarą złożoną bogom. Zapaśnicy spluwali przed walką nie po to, aby dłonie nie ślizgały się po ciele przeciwnika, lecz dla zwiększenia siły i skuteczności ciosów. Podobnie rzecz się miała ze spluwaniem na przedmioty - znaleziony lub zarobiony pieniądz mocą śliny jego posiadacza miał ulec pomnożeniu. Starożytni wierzyli też, że dla osłabienia siły wiatru wystarczy trzy razy splunąć w kierunku, z którego wieje.



Nie przechodź pod drabiną

Myśląc logicznie, na pytanie "dlaczego nie?" można odpowiedzieć: "ponieważ oparta o ścianę może się przewrócić". Nic bardziej mylnego. Kiedyś wierzono, że na czubku głowy człowieka mieszka opiekuńczy duch. Kiedy przechodzimy pod drabiną, siłą rzeczy, zupełnie niepotrzebnie go denerwujemy. Innym wytłumaczeniem jest to, że drabina oparta o ścianę tworzy z nią magiczny trójkąt. Jeśli w niego wejdziemy zburzymy harmonię. Przechodząc pod drabiną, niepotrzebnie go irytujemy. Poza tym pomiędzy drabiną, ścianą i ziemią tworzy się magiczny trójkąt. Wkraczając weń, burzymy jego harmonię. Trójkąt jest też symbolem Trójcy Świętej, a wchodzenie w niego może oznaczać przeciwstawianie się Bogu. Sama drabina była uważana za przedmiot o szczególnym znaczeniu. Symbolizowała przejście z doczesności do życia wiecznego, związek człowieka z Bogiem.



Kominiarz przynosi szczęście

Przesąd ten ma swoje źródło w czasach, gdy od czystości komina zależało ogrzanie domu i możliwość przyrządzenia ciepłego posiłku. Kominiarz stał więc niejako strażnikiem domowego ogniska. Dlaczego na jego widok łapiemy się za guzik? Do XIII wieku guzik pełnił rolę amuletu. Dlatego, łapiąc się za guzik i wypowiadając życzenie, możemy śmiało liczyć, że się spełni.



Czterolistna koniczynka

Ludowe podania mówią, że czterolistna koniczyna to jedyna pamiątka, jaką udało się Ewie zabrać z raju. Dodatkową siłą jest tutaj liczba cztery, która symbolizuje pełnię i trwałość.



Odpukuj w niemalowane drewno

Kiedy nasi przodkowie opowiadali o swoich powodzeniach, czy szczęściu, stukali w ściany domów. Miało to na celu zagłuszenie rozmowy. Po co? Żeby zawistni bogowie nie mogli pokrzyżować ich planów. Źródła tego przesądu mogą też być inne - dotykając kory, proszono o pomoc duchy zamieszkujące drzewa lub dziękowano im za spełnienie próśb. Jeszcze inne źródła podają, że odpukiwanie to pozostałość czci, jaką obdarzano świętą relikwię - Drzewo Krzyża, na którym umęczono Jezusa Chrystusa. Istnieje też teoria, że odpukiwanie to pozostałość po praktyce zaprzestania pogoni za zbrodniarzem w momencie, gdy ten dotykał wrót kościoła.

Stłuczesz lustro - siedem lat nieszczęścia

Wiara ta pochodzi z czasów, gdy nie było jeszcze luster i przeglądano się w tafli wody. Wierzono, że w odbitym wizerunku zamieszkuje dusza, która w czasie przeglądania się opuszcza ciało i przenika do wnętrza obrazu. Gdy odbicie zmącił wiatr, oznaczało to, że zamęt powstaje też w duszy. Lustro, w przeciwieństwie do tafli wody, gwarantowało obraz wyraźny i stabilny, ale gdy się stłukło, chaos w duszy powstawał jeszcze większy. W dodatku duchy, zamieszkujące lustra, zaczynały mścić się za zniszczenie ich siedziby. Przekonanie, że nieszczęścia będą trwały 7 lat, zawdzięczamy Rzymianom, którzy uważali, że tyle właśnie trzeba, aby ciało i dusza człowieka się odnowiły i przestał działać stary pech.

Jolina   
sty 10 2016 Czy to niedziela?
Komentarze (0)

Dzień odpoczynku, czyli niedziela.


Po pięcio-dniowym tygodniu pracy i wytężonego wysiłku nadchodzi weekend : czas, w którym ma się spełnić marzenie jakim jest wypoczynek. Ale droga do niego daleka. Na przeszkodzie stoi sobota – dzień największego wysiłku, dzień – w którym jak się zazwyczaj okazuje jest najwięcej do zrobienia bezsensownych rzeczy (kto na nie wpada ?) : odsuwanie mebli w celu wytarcia kurzów, pranie tydzień temu pranych dywanów, mycie okien, mebli, telewizora, samochodu, naczyń, itd., pielenie ogródka, przesadzanie kwiatków, czyszczenie wyczyszczonego grilla i innych w 80 % niepotrzebnych rzeczy. Po zakończeniu prac porządkowych (i tak zawsze się okazuje, że „masa” rzeczy pozostała do zrobienia) następuje przeważnie część kulinarna : placki, sałatki, mięcha, makarony, rosoły i inne cuda – w końcu niedziela jest taaaaaaaaaaaaaaaka długa, że musi być pod dostatkiem jadła i napitków. Oczywiście zapasy w sklepie zostały zrobione o 7-ej rano, ponieważ w południe mogłoby zabraknąć towaru… Nadchodzi wieczór – czas na higienę : mycie, zmywanie, obmywanie, podgalanie, golenie, zgalanie, pedicure, manicure, sredicure, maseczki, peelengi i mnóstwo innej chemii mającej poprawić urodę, a w rzeczywistości pozostającej tylko opisem na opakowaniu. Do łóżka… W pierwszej kolejności należy go pościelić, ale żeby tego dokonać trzeba zmienić pościel ( w końcu jest sobota). Upragniony odpoczynek jest coraz bliżej.


Sobota, wieczorem.
Leżę sobie w wygodnej pozycji, oglądam film. Produkcji …..ańskiej. Pooolllywood wciska całemu światu nieśmieszne komedie, dziecięce horrory i nieciekawe filmy akcji w ilości hurtowej łupiąc na tym chłamie niebotyczną kasę, a właściciele telewizji puszczają je na okrągło traktując je jako wypełniacz między-reklamowy. Jeszcze jedna reklama i wyłączę odbiornik – trudno jest mi stwierdzić co jest gorsze : rozreklamowany film porażka, zachwalanie zbędnych - niepotrzebnych i głupawych rzeczy, czy wreszcie świadomość że mam to wszystko w jednym za 5 dych miesięcznie. Cud – choć pasek na dole ekranu wskazuje, że film potrwa jeszcze co najmniej 10 minut, kończy się jednak nagle i bez sensu i zaczyna się epilog : dziesiątki, a może i setki tysięcy nazwisk – ludzi, którzy tworzyli lub pomagali tworzyć ten ZLEP – artyści od siedmiu boleści, koledzy artystów, rodziny artystów, znajomi rodzin, sąsiedzi znajomych, dalsi znajomi, jeszcze dalsi znajomi, reżyserzy, zastępcy reżyserów, kamerzyści, kaskaderzy, dublerzy kaskaderów, tragarze, kierowcy, windziarze, pomywacze, portierzy, pokojówki, boy’e, geje, szantrapy, wyłudzacze, itp. Wszyscy Ci Twórcy dzieła nakręconego w sztucznym studiu w czasie trzech lat pobierają cholernie ciężkie pieniądze za swoje wymaiginowane zdolności artystyczne, co prowadzi do kilku załamań budżetu i w efekcie horrendalne sumy na zakończenie produkcji. Ale co tam ? Zwiastuny pokażą tylko najlepsze urywki filmu i zapewnią całe rzesze pod okienkami kasowymi. Czy po oglądnięciu kolejnej i kolejnej chały nikt nie zastanawia się, dlaczego zwiastun jest taki krótki ? Ja to wiem – 10 minut najlepszych scen to wszystko, co da się oglądać. Reszta to szczerzenie wkrętów przez bogatsze aktorzyny, robienie min do kamerzysty, nakręcanie romansów, obmacywanie, pokazywanie krajobrazów, zwierząt i inne przedłużacze. W połączeniu z godzinną reklamą za każdym razem wychodzi WOJNA KLONÓW. Wyłączam, dochodzi północ, najwyższy czas odpocząć. Mimo ciemności po zgaszeniu odbiornika słychać nadal głos. Duch ? Telewizor nawalił ? Ach, nie. To uciążliwy sąsiad - po kilku kwasach chlebowych nie tylko nie dowidzi, ale również nie dosłyszy, więc raczy okolicę głosem z rzęcha, który dostał od jakiegoś kolesia za winiacza. Zaciskam zęby, zamykam oczy i oddaję się w myślach zajęciu, polegającemu na urojonym nakazywaniu uciążliwemu cymbałowi wypijanie setek litrów wody, napojów z ...dronki i „białej” herbaty – czyli wszystkiego, co ma zawartość alkoholu poniżej 0,00001 %. Pomogło, błoga cisza zaatakowała najpierw bębenki, a potem rozlała się z błogością po całym ciele. Szkoda, że to tylko koniec programu, a nie umiejętność rozkazywania prostym organizmom z małymi mózgami, ale … Zasypiam, chcę spać, zasypiaaaam, chcę spaaaać.


Niedziela.
Śpię. Sobotni, bardzo poranny wyjazd na zakupy, porządki w domu, mycie samochodu i tysiąc innych rzeczy osłabiająco zadziałały na moją odporność i potrzeba regeneracji komórek jest jak najbardziej na miejscu. Polega ona na rozrastaniu, odrastaniu, rośnięciu, przerastaniu, wyrastaniu itd. Mimo zmęczenia i odlotowego snu o Emanuelle otoczenie wzywa mnie z powrotem do szarego świata. Co to było ? Cisza… Znowu. Sąsiad po ocknięciu się i wypróżnieniu zawartości żołądka do sedesu momentalnie zgłodniał – w poszukiwaniu „czegoś” do jedzenia rozpieprza dywanowo-podłogowy śmietnik, tłucze się garnkiem z fusami, przeprowadza próby wytrzymałości resztek wyposażenia, leje „chyba wodę” do czegoś trudnego do określenia słuchem i wykonuje szereg innych czynności, niemożliwych do przewidzenia, a trwających w nieskończoność. Wytrzymałość ludzka może być jak Neverending Story, albo Short Fucking – w zależności od okoliczności, w jakiej się znajdziemy. Jestem zbyt wyczerpany, żeby reagować czynem i skupiam się wyłącznie na „życzeniach” pod adresem szamocącego się osobnika. Po pewnym, trudnym do określenia czasie znowu zasypiam. Odgłosy rzężenia, czkania, kichania, pierdzenia i beków odchodzą w dal – stają się nierealne, wraca Emanuelle, komórki znowu maja robotę…Normalnie budzę się o szóstej, czy to dzwoni budzik czy też nie. W niedzielę o dziewiątej – czasu biologicznego, perfekcyjnie nastawionego nie da się oszukać. Zrywam się, przeciągam i z okrzykiem „niech Cię szlag trafi Ty sk……” zalegam z powrotem w miejscu „niby” wypoczynku. To nie dzień powszedni, tylko niedziela – powinienem jeszcze trzy godziny spać. Niestety – niedziela jest również jedynym dniem, w którym bardzo zapracowana przez cały tydzień sąsiadka - gospodyni domowa ma możliwość przygotowania artykułów mięsno-pszenno-mleczno-tortowych i przygotowywanie rozpoczyna natychmiast po zakończeniu ciszy nocnej. W ciągu tygodniu jest mnóstwo innych zajęć : plotkowanie, mycie kościoła, wizyty sąsiadek, rewizyty, kolejne wizyty i rewizyty, plotki na bis, buszowanie w szmateksach, ‘uważna” obserwacja otoczenia, zdawanie relacji księdzu, itp. W sobotę jak zwykle nadzór nad wykonującymi czynności porządkowe i użalanie się nad auto-przepracowaniem, więc niedziela to jedyny dzień do zaprzęgnięcia swoich zmęczonych rąk do pracy. Ponieważ szkoda dnia – sąsiadki czekają „jak zwykle” pod kościołem godzinkę przed sumą – należy wyrobić się do dziesiątej i nie zawieść myjącego dupy towarzystwa. Ubijanie o szóstej rano kotletów to czynność wyjątkowo wkur….. nawet kogoś o anielskim usposobieniu, do tego mikser i elektryczna maszyna do chleba łączą się w niemożliwy jazgot, za który sprawca tej kakafonii powinien trafić do czubków. Nie zadzwonię na policję – czynności wykonywane przez kobietę za ściany są niestety dopuszczalne po godzinie szóstej (nawet w niedzielę). Już nie zaśpię – mam tego świadomość, więc żegnam Emanuelle z którą byłem już TAK blisko i zwlekam się z ociężałością wyczerpanego organizmu i klapniętych mięśni, podążając do kuchni. Czekając na bulgot wody w czajniku, próbuję utrzymać się w pozycji siedzącej na taborecie. Wszystko jest takie twarde… Taboret gniecie w dupę, stół w łokcie, nadgarstki w podbródek, podłoga w stopy. Może uda mi się zdrzemnąć w ciągu dnia ? Całe to nocno-poranne towarzystwo wybędzie ze swoich klitek i uda się na spacer powiązany z obmawianiem najbliższych, chlaniem piwa pod sklepem, chwaleniem się nową tuniką z lumpeksu, itp. czynnościami – co da mi chwilę spokoju … a wtedy … Kawa smakuje jak pomyje, żołądek kurczy się na myśl o jedzeniu, co tu k…a robić o tej godzinie ? Rosół zgotowany, makaron zrobiony, ciasto w lodówce. Niech to szlag – może się wykąpię ? Nie, jestem za bardzo zmęczony. Zasypiam i śpię – całe 10 minut na stole. Pijacka czkawka pobudza do życia organizm sąsiada, który zaczyna kolejny etap życia. Nie można powiedzieć dzień, ponieważ życie między balangami to etapy : upajanie organizmu procentami, mroczny sen, prze-budka, żyganko, pierdzonko, czkawka, sen na bis, pobudka i następny etap – wszystko jak w zegarku. Mając tak uregulowany tryb życia można pędzić spokojny żywot i martwić się tylko o kilka podstawowych rzeczy, niezbędnych do przetrwania : kto i kiedy co postawi, zapomoga z ..PS, przekąszenie czegokolwiek od czasu do czasu, miejsce do leżenia (czyli BARŁÓG) i towarzystwo. Nie daję rady – biorę papierosa i wychodzę na słoneczko. Jeszcze nie wypala oczu, ale już świeci na tyle mocno, że chowam się pod daszkiem. Nie mam tyle siły, żeby spojrzeć mu prosto w oczy. Z lewej strony muzyczka – sadząc po odległości słyszanego dźwięku (jakieś sto metrów) wyobrażam sobie klowna, który siedzi za kierownicą starego, stuningowanego gruchota. W środku musi być ryk ! Nieważne, że progi zjadły korniki, a przez uszczelki sączy się do środka woda przy każdej okazji – np. deszcz (z myjnią raczej właściciel mija się na odległość). Ważny jest sportowy wydech, spojlery (z innego zresztą modelu auta – skoro wyglądają jak zderzaki do Stara) no i wypasiony sprzęt :100 % japoński odtwarzacz i głośniki łamiące tylną półkę + subofer uniemożliwiający włożenie do bagażnika czegokolwiek więcej. Wyobrażam sobie, jak ten pseudo grajko-muzykanto-szofer rozmawia przez telefon przy okazji odtwarzania hip-hop’u / Porażka przez duże P. Bezmózg wyobraża sobie , że odwala szpan i spodziewa się wielkiego zainteresowania. Gdyby usłyszał komentarze i życzenia pod swoim adresem, poszukałby kraju gdzie są częste trzęsienia – żeby zapaść się pod ziemię. Nie przesłucham tego – mam jednak wrodzoną „jakąś” odrobinę słuchu, który nie dopuszcza do zrozumienia tego jarmarku. Przejdę się –ruch i świeże powietrze podobno kojąco działają na zmysły. Kakofonia pozostaje coraz dalej za mną. Na ulicy słaby ruch nie mąci mi spokoju, zmusza jedynie do wysyłania oczu na plecy w chwili usłyszenia nad-latującego samochodu (niestety na pustej drodze nie ma ograniczeń, a znaki są dla policjantów). Ominę kościół i przez dzielnicę willową wrócę do domu. Jaka błoga cisza…ach… Uderzenie dzwonu kościelnego powoduje drganie każdej szarej komórki z osobna, smaga jak batem po udręczonym ciele, wzywa do ucieczki z dala od huku odbijającego się echem w skołatanej głowie. Możliwie najszybciej próbuję oddalić się od kolejnego miejsca przypominającego o czekającym mnie długim dniu, o obowiązku uczestniczenia we mszy, pójścia na spacer z rodziną, poobcowania z nielubianą społecznością, itp. Włóczę się nie wiedząc, która jest godzina. Idę łąką, mijam z daleka tylne – brzydkie elewacje domów, zataczam łuk i … widok psa, któremu nic nie zrobiłem, a który najwyraźniej myśli że jest zupełnie odwrotnie powoduje, że całe zmęczenie odchodzi w niepamięć, a siły żywotne rosną w tempie geometrycznym. Mimo, że pies to zwierzę z reguły szybsze od człowieka nie miało szans w tym wyścigu (w rywalizacji polegającej na sile ścisku dziąseł nie chciałem brać udziału – tym bardziej jako postronny widz, obserwujący krew na własnym ciele). Sprawiłem się migiem – Szarik odpuścił – najwidoczniej zdał sobie sprawę, że nie dojdzie do nierównej walki. Orzeźwiony tym incydentem wpadłem do domciu, a tam niespodzianka – żonka postawiła rosół na kuchence. Mmmmm – uwielbiam rosołek – w dodatku w niedzielę smakuje o niebo lepiej niż w dzień powszedni. Niektórzy nie jedzą rosołu, ponieważ sprawia im trudność jego przygotowanie, a przecież to takie proste. Kupujemy mięsko – rosołowe, może być z kurczaka, woła, świni, gęsi, kaczki, małpy, itp. i wrzucamy je do wody (należy ją nalać do rondelka, albo jak ktoś ma to do garnka). Garnek stawiamy na dostępnym źródle temperatury i czekamy 1-2 godziny na jedzonko. Kiedy oczka wyprawiają harce na powierzchni wody – znaczy, że rosół jest gotowy. Wersja dla smakoszy jest ciut bardziej skomplikowana, ponieważ wymaga poświęcenia trochę więcej czasu na dodanie do zupy różnorakich smakowitości. Mogą to być jarzynki, warzywka i mięsko, czyli : marchewka, pietruszka, cebulka, brukselka, por, maga, seler i inne dostępne, które znajdziemy w lodówce, a które znalazły się tam dzięki zaradności zapobiegliwej pani domu. W zależności od użycia komponentów powstaje rosół : warzywny, mięsny, warzywno-mięsny, mięsno-warzywny lub byle-jaki w przypadku nieumiarkowania w dodawaniu składników. Wodę z gotującym się mięskiem należy bezwzględnie wymieszać z dwoma łyżkami magi (płynnej) – w celu uzyskania chrupkości np. ćwiartki z koguta. Do rosołu potrzebny jest jeszcze makaron. Ugotować makaron jest sztuką, ponieważ po ugotowaniu powinien być nabieralny – czyli nie stanowić mamuły, którą kroi się nożem. Wybieram głęboki talerz z suszarki – po wielu akrobacjach polegających na niedopuszczeniu do lądowania na podłodze wielu akcesorii kuchennych zalegających suszarkę, udaje mi się wydobyć głębokiego arcoroca i dużą łyżkę (zupę zawsze jem dużą łyżką, oszczędzam w ten sposób cenny czas). Chochla ? Gdzie jest chochla ? Kochanie – widziałaś gdzieś chochlę ? Tak, jest w kuchni. Tak naprowadzony przez małżonkę, dzięki której nie szukam w pokoju i łazience zaczynam systematyczny przegląd szafek, półek, lodówki, piekarnika i znajduję w końcu upragniony przedmiot . Przymierzam się do degustacji. Jest 9.30. No tak, 2 godziny spacer (o k…e), bardzo szybki powrót, szukanie sprzętu do jedzenia i czas leci. Nalałem wywaru, nałożyłem ( bez krojenia ) makaronu i nastąpił pierwszy kontakt rosołku z kubkami smakowymi. Straciłem pół godziny używając sobie w najlepsze, aż zrobiło mi się tak błogo, że zapragnąłem natychmiastowego snu. Kochanie poszło do pracy, dzieci jak zwykle w niedzielę śpią do jedenastej – więc okazja wymarzona. Z rozkoszą zaległem na ( zaścielonej już niestety ) wersalce i zacząłem zamykać oczy. Po raz drugi tego dnia pies wywrócił moje plany do góry nogami. Jakiś wsiowy włóczy-łapa ubzdurał sobie, że obszczeka swym rzęcho-szczekiem (psy też mają gruźlicę) moje auto, zaznaczy opony i z pomerdem wyliniałego kikuta, który kiedyś był ogonem poczłapie w dalszą drogę. Rzęził tylko chwilkę, ale to wystarczyło – dziecko otworzyło oczęta i wykonało pierwszą czynność w ten piękny dzionek – zaczęło się rozglądać w poszukiwaniu pilota. Tatuś, gdzie jest pilot ? Słyszę jak przez mgłę. Tatuś, gdzie jest pilot, tatuś ? Zmusiłem oczy do przekręcenia w stronę głosu, musiałem niestety przekręcić również głowę i zmienić jej pozycję z wygodnej na niechcianą. Dzieci wyobrażają sobie, że jeżeli ktoś na nie patrzy, to znaczy że ich nie słucha, więc dążą systematycznie do podniesienia ciśnienia słuchacza i dopięcia celu – zwrócenia na siebie uwagi. Kto tego nie pojmie, jest zgubiony. Pilot leży na ławie. A przyniesiesz mi pić ? Za chwilę. Ale ja chce teraz pić. Za chwilę Ci przyniosę. Idź mi przynieś pić. Szkoda słów. Odwrócenie uwagi choćby na chwilę jest po prostu niewykonalne. Ściągnąłem się z miękkiego legowiska i poczłapałem po picie. Powrót do poprzedniego miejsca był raczej niewskazany, więc na siedząco zacząłem oglądać Baku-gana, systematycznie podrywając głowę w kierunku sufitu. Nie na wiele się to zdawało, ale chociaż unikałem na bieżąco bliskiego kontaktu z podłogą. O godzinie jedenastej zaczyna się msza w kościele. Zbiórka zaczyna się od dziesiątej. Czyli najpierw zdążąją do przybytku leciwe matrony, później wufiukowane babki i dziadki – zajmują oni wszystkie dostępne miejsca siedzące, więc nie mogą pójść zbyt późno. No chyba, że będą liczyć na czyjąś litość lub wywołają sensacje i w ten sposób wywalczą niesłusznie uzurpowane miejsce na swoją dupę. 10.30 – o tej godzinie zaczyna się kawalkada : stare i nowe, rzęchowe i stuningowane, brzydkie i nieładne, umyte i brudne samochody zdążają koło w koło, zderzak w zderzak na kościelny parking. Do jedenastej sporo czasu, więc można jeszcze sporo namieszać : zapiszczeć startymi oponami (nowe nie piszczą – to tylko zmyła), umówić się DONOŚNYM głosem na grill’a lub zawiadomić otoczenie o planowanym wypadzie do Auchan’a. Śpiew dochodzący gdzieś z głębin kościelnego przybytku przypomina od czasu do czasu ”parkingowcom” , że trwa msza – więc przerywają „swoje modły” by za chwilę z powrotem do nich powrócić. I tak minuta za minutą zalicza się OBOWIĄZEK uczestnictwa w niedzielnym nabożeństwie. Co innego w środku – powstań, siad, powstań, siad – jak na komendę ( chyba już lepiej postać – w końcu to tylko niecała godzinka, więc kolana nie popękają). Towarzyszy temu cała masa odgłosów towarzyszących : stęknięcie, sapnięcie, fuknięcie, mruknięcie, wzdechnięcie, itp. Względna cisza panuje w czasie głoszenia homilii podczas której „przemawiający” nawołuje z reguły wiernych do podzielenia się zawartością portfela z parafią, motywując to bardzo pilnymi wydatkami na dach, organy, posadzkę, ogrzewanie, ławki, ołtarz, świece, kwiaty, itd. Rozkosz patrzeć jak kraśnieją oblicza „najlepszych” wiernych, którzy systematycznie uszczuplają budżet domowy kosztem innych domowników i zasilają zbiórkę na nową furkę dla proboszcza. Koniec mszy. Pierwsi ulatniają się „środkowi”- czyli Ci, którzy stali przed przedsionkiem, w przedsionku i poza przedsionkiem. Nie gadają podczas uroczystości, myślą o niebieskich migdałach, automatycznie wykonują czynności wstawania i klękania obserwując innych i nie pamiętając nic z tego, co się działo podczas całej godziny szybkim klękiem żegnają się z parafią. Do następnego razu (niekoniecznie następnej niedzieli). Następnie oddalają się tylno-ławkowcy oraz właściciele wolnych lub brzydkich samochodów. Następuje procesja ostatnich parafian : wystrojonych kobiet, facetów w białych koszulach (lub w niemodną kratę) i kierowców nowszych, niekoniecznie ładnych aut. Zastanawiające o czym myślą myślą styliści samochodowi w czasie projektowania wyjątkowo brzydkich modeli, a jeszcze bardziej zastanawiające, co powoduje – że ktoś je kupuje… Ale, kupili – to maja problem, niech się z nim bujają. Po wysypaniu się „zawartości” kościoła na parking następuje wzajemna obserwacja, oszacowywanie, ciągnięcie za język oraz pospolite obmawianie, czyli standardowe dla narodu mycie dupy komu popadnie (z tego powodu omijam to zgromadzenie „świętych”). Kiedy już tradycji staje się zadość – wierni rozchodzą się do swoich domostw z uczuciem należycie spełnionego obowiązku. Kilka pozostałych i najbardziej wytrwałych osób to „zdawacze relacji”. Czekają na księdza proboszcza, który pojawia się ze słowami pochwalony, a na koniec relacji kłania się z uśmiechem i uroczystymi słowami ... zapłać. Podsumujmy : wyjście z domu 10.00, powrót 14.00 – 4 godziny, a msza trwa ¼ z tego czasu. A co w tym czasie słychać w domu ? Wku…… domownicy czekaja jak co niedzielę na obiad, który z wiadomych przyczyn zawsze jest nie wcześniej jak o piętnastej. Chwalę swoją małżonkę, że się nie przyłącza do tych standardów (jak na razie). Tak rozmyślając o tych kościelnych fanaberiach dotrwałem do 11-ej. Zaczął się okres absolutnej ciszy : wierni w kościele, psy w budach, koty na dachach, ptactwo w cieniu zamilkło jak na komendę. Wzdychając i psiocząc dałem dzieciom rosołu, ubrałem i wyprawiłem ich na podwórko. Nie brałem nawet pod uwagę, że mógłbym się położyć – systematyczne, pojawiające się z precyzją szwajcarskiego zegarka prośby i nawoływania o picie, jabłko, banana, loda i siku raczej nie sprzyjają „zmrużeniu oka”. Błąkając się od kuchni do wersalki dotrwałem do dwunastej. Pół godziny zajęło mi bezmyślne gapienie się na pokaz mody ulicznej : garsonki, spódnice, spodnie, chusty, tiule-srule i inne. Biorąc pod uwagę fakt, że co niedzielę trzeba być ubranym inaczej, a w tygodniu też przydałoby się pokazać –wcale nie dziwne, ze przemysł odzieżowy zawsze przezywa rozkwit. Butiki, szmateksy, galerie zawsze będą miały klientów. Gorzej z domowym miejscem przechowywania, czyli garderobą : meblościanka, szafa, druga szafa, półka tu, półka tam, spiżarnia, komórka, garaż i inne miejsce wykorzystane wbrew swemu przeznaczeniu na składowiska butów, swetrów, kurtek, spodni, koszul i innej odzieży, z której w większości zadowolone są najbardziej mole, a czasami (szczególnie w zimie) również myszy i szczury. Ja też nie lubię chodzić w jednej koszuli, ale kupowanie siedmiu nowych na tydzień to byłaby lekka przesada – nie przemawia do mnie zamiana mieszkania na magazyn odzieży. Robię drugą kawę. Palę. Piję kawę. Znowu palę. Kończę kawę, przeglądając programy telewizyjne, na których nie mogę znaleźć absolutnie nic, na czym mógłbym skupić swoją uwagę. Swoje zdegustowanie składam to na karb zmęczenia. Chociaż wiem, że to nieprawda jakoś nie trudno mi się skupić na 5555-ym odcinku któregoś z seriali, wyświetlanych od… No właśnie, od kiedy ? Lepiej nie wnikać, bo sobie zaraz przypomnę ile mam lat. W pół do trzeciej – stawiam ziemniaczki, ubijam kotleciki w rytm europejskiego pseudo-przeboju. Za ścianą udający głuchego sąsiad ogląda wyścigi samochodowe – zastanawiające ! Podczas trwania i filmu aktorzy co chwilę coś mówią, żeby naprowadzić widza na zrozumienie akcji, ale wyścig ? Jeden narrator, który nie zawsze wie, o czym mówić nawija w kółko i do znudzenia ralacjonując przebieg wyścigu : zakręt, wychodzi na prostą, zjeżdża do boksu, zmienia opony, Iks przyśpiesza, Igrek zwalnia, zakręt, zjeżdża do boksu – ten wywód przez piętnaście minut jest interesujący tylko dlatego, że sprawozdawca mówi szybko, robi przerwy na łyka „czegoś” tam i w razie zaschnięcia w gardle czyta z kartki : zakręt, zmienia opony – koszmar…Trzecia. Przy przeboju Zły wyżywam się na tłuczku do ziemniaków wywołując ziemniaczana papkę. Kochanie wróciło z pracy – jaka ulga. Obiadek i … No tak – idziemy do kościoła. Powoluśku wbijam się w spodnie z kantem, koszulę z kantami na rękawach, lakierki i jestem gotowy. Dojeżdżamy / dochodzimy na czwartą – idealnie. Padamy ofiarą tylko nielicznych wzrokowców / obserwatorów i żegnając się zaczynamy udział w nabożeństwie. Na świeżym powietrzu, ale w bardzo bliskiej odległości od głośnika – POSTAĆ to sobie mogę na podwórku. Całe szczęście, że młodsze dziecko jest takie ruchliwe i trzeba się huśtać, obserwując gdzie aktualnie przebywa – zmęczenie dzięki temu nie ma przystępu. Kazanie. Nogi jak z waty, przestępowanie zaczyna być mało skuteczne, organizm nie chce już się nabierać na głębokie oddechy, wietrzyk jak na złość ustał (schował się przed upałem) – ciężko wymyśleć coś skutecznego. Druga część należy do wiernych – odmawiają, odpowiadają, śpiewają – jakoś inaczej. Błogosławieństwo na nadchodzący tydzień napawa mnie jak zwykle optymizmem na nadchodzące jutro i tak podbudowany udaję się z rodziną w drogę powrotną. Nigdy nie jest to droga krótka, ponieważ po drodze do domu są sklepy. Dobrze USYTUOWANE – znajdują się akurat tam, gdzie przeważnie przebiegają kościelne szlaki. A nawet jeżeli nie, to i tak po każdej mszy można się spodziewać głodnych i spragnionych tłumów. W piątek nic nie kupujemy, ponieważ kupimy w sobotę świeże. W poniedziałek od rana zakupy, gdyż niedzielne zapasy uległy w całości spożyciu. A w niedzielę wstępujemy po napój, lody, ciastka albo piwo. I po wejściu do sklepu okazuje się, że skończyła się pasta do zębów, proszek, płyn do mycia naczyń, karma dla psa, smalec, olej itd. Na absolutnym lajcie zapełniają się kosze wszelkim dobrem, po które wcale nie było planu wstępować : lampami z przeceny, leżakami z promocji, kluczami nasadowymi, żarówkami halogenowymi, a nawet szafami i zestawami mebli ratanowych. I kto by pomyślał ? Księdzu na tacę złotówkę (chociaż tak się napraszał na przyzwoite ofiary), a w markecie takie wydatki ! Należy je nazwać nieprzewidzianymi. Co tam dług – niech sąsiedztwo zobaczy coś nowego. Na dziewiętnastą docieram do domu. Chociaż wzbraniałem się przed tym niekontrolowanym wydatkiem, musiałem dla świętego spokoju przystać na zakup wielu „potrzebnych” rzeczy : nowe trampki do szkoły, herbatę z hibiscusem, mieszankę chińską, mopa, galaretkę owocową, itd. Niemiłosiernie objuczony i z pomocą resztek sił zadźwigałem do domu nabyte dobro i chcąc się uspokoić po stracie zawartości portfela (dobrze, że nie miałem więcej kasy) zasiadłem przed telewizorem z puszka ciepłego piwa. Nie będę czekał, aż się schłodzi – wszystko mi jedno. Za ścianą piorący odkurzacz skutecznie blokuje swobodny przepływ fonii do mych uszu. Podgłaszam – bez rezultatu, cierpię kolejne 20 minut – ile czasu można prać cztery metry kwadratowe kwiatowej wykładziny ? Taniej i szybciej byłoby na myjni. Już w cholerę bym zawiózł za darmo. No ale kto wtedy wiedziałby, że sąsiadka ma taki odkurzacz ? Co z tego, ze przywieziony z wystawki z Landu ? Liczy się, ze ma – jedyna w okolicy. Na jej miejscu wyniósłbym go na ulicę i pociągnął przedłużacz ! Mój wzrok padł na czyściutkie auto stojące naprzeciwko okna. Moje auto. Codziennie praca, w sobotę porządki, ale auto umyte. Nie w niedzielę przed mszą ani po mszy. Umyte późnym wieczorem w powszedni dzień. O dwudziestej dopijałem trzecie piwo i nawet denny, amerykański film wydał mi się nawet niezły. Kochanie przeprowadzała w tym czasie wieczorny, niedzielny rytuał przygotowywania się do rozpoczęcia nowego tygodnia : prasowanie, pakowanie książek, toaleta osobista, itp. Wyprasowała mi nawet koszulę – hurra. Więc żeby nie było – pościeliłem łóżka. Cisza wszędzie cisza. W oczekiwaniu na pierwsze odgłosy zza ściany zacząłem zamykać oczy. Nagle ręka błądząca po mym ciele spowodowała niesamowite zjawisko : zmęczenie znikło ! Z wielkim namaszczeniem spędziłem kolejne pół godziny, nie zwracając najmniejszej uwagi na zaścienne odgłosy. Tej nocy odgłosy z rzęcha, pobekiwania i inne nieprzyjemne dla ucha zjawiska nie miały do mnie dostępu. Zasnąłem. Jak człowiek. Obudziłem się o szóstej. I puściłem radio – na full. Idę do pracy – pętające się z kąta w kąt tałatajstwo też niech wstaje – niech przeżyją moją niedzielę w poniedziałek…

Jolina   
sty 10 2016 Żadne czary-mary nie pomogą na komary!
Komentarze (0)

Jolina   
sty 10 2016 Szczęście to nie tyl­ko to, co los da­je,...
Komentarze (0)

Szczęście to po pros­tu dob­re zdro­wie i zła pamięć. 

W życiu nie ma ta­kiej chwi­li, abyśmy nie mieli wszys­tkiego, co pot­rzeb­ne, aby czuć się szczęśli­wymi. Po­myśl o tym przez mi­nutę [...]. Jeśli jes­teś nie­szczęśli­wy, to dla­tego, że cały czas myślisz raczej o tym, cze­go nie masz, za­miast kon­cen­tro­wać się na tym, co masz w da­nej chwili. 

Obo­wiązek by­cia szczęśli­wym, obo­wiązek wo­bec siebie sa­mego i wo­bec in­nych - tak, tak, wo­bec in­nych, bo nie wol­no bliźnich zat­ru­wać swoim zgorzknieniem i smut­kiem - to jest spra­wa naj­częściej po­nad siły po­jedyn­cze­go człowieka! Do te­go zdol­ni są tyl­ko ludzie wyjątko­wi. Niewielu ich jest, ale jak już są, to pro­mieniują i świecą pięknym blas­kiem, jak gwiaz­dy pier­wszej wielkości. 

Ta­jem­ni­ca szczęścia jest pros­ta: prze­konaj się, co tak nap­rawdę lu­bisz ro­bić, a po­tem skieruj ku te­mu całą swoją ener­gię. Od tej chwi­li two­je życie na­bie­rze treści, a wszys­tkie two­je prag­nienia ziszczą się łat­wo i przyjemnie.

Jolina   
sty 10 2016 Koniec roku szkolnego...
Komentarze (0)

Koniec roku szkolnego. Pod wieczór matka zagląda do pokoju córeczki i znajduje na łóżku następujący liścik:
Droga Mamo! Nareszcie koniec szkoły. Dla mnie już na zawsze. Jestem od dawna zakochana i postanowiliśmy z moim chłopakiem wreszcie "się urwać". Wiem, ze Tobie się to nie spodoba, ale on jest taki słodki! Te jego tatuaże i piercing na każdym kawałku ciała...
A ten jego motocykl! Ali (tak nazywa się mój miły) twierdzi, że jazda na nim w kasku to grzech. Ali jest kompletnie na moim punkcie zwariowany. Mówi, ze go uratowałam, bo ten alkohol by go w końcu zabił... Aha, i najważniejsze. Będziesz miała wnuka! Tak się cieszę! Kolega Alego ma gdzieś w lesie drewnianą chatkę. Trzeba ją wyremontować i nie ma w niej światła ani wody, ale to będzie nasz nowy dom. Nie martw się! Będziemy mieli z czego żyć. Ali ma kapitalny
pomysł. Będziemy uprawiać marihuanę i sprzedawać ja w mieście. Ma być z tego kupa forsy. Tak się ciesze! I nie martw się proszę. Wkrótce będę miała 14 lat i naprawdę mogę na siebie sama uważać. Mam tylko nadzieje, ze szybko pojawi się ta szczepionka przeciwko AIDS. Alemu bardzo by to pomogło...
Twoja ukochana córeczka.
P.S. Wszystko bzdura! Jestem u Krychy i oglądamy telewizje.
Chciałam Ci tylko uświadomić, ze są gorsze rzeczy niż to świadectwo, które znajdziesz na nocnym stoliku. Buziaczki!

Jolina   
sty 10 2016 Czy myślicie juz o świetach?
Komentarze (0)
 
Jolina   
sty 10 2016 Kochać można każde­go. Nie każdy pot­ra­fi...
Komentarze (0)

Przez to rodzą się związki, które trwają, ale nie wnoszą w ser­ca pełni szczęścia.
Przez to rodzą się dzieci, które nie wy­niosą z do­mu pop­rawne­go ob­ra­zu miłości.
Przez to młodzi ludzie tak często mówią niepot­rzeb­ne kocham, które nie znaczy więcej od "bar­dzo mi się po­dobasz".
Przez to idąc z kimś przez życie, są za­dowo­leni z "by­cia z kimś", a nie "życia właśnie z nią/nim".Przez te błędne koła, pot­ra­fimy kochać każde­go.
Przez nadzieję, pot­ra­fimy trwać w ocze­kiwa­niu na zmianę.
Przez wiarę w ludzkie ser­ce, w to, iż każdy pot­ra­fi kochać, nie pot­ra­fimy od­dzielić ziar­na od plew.
Z małych błędów pot­ra­fi wy­niknąć ka­tas­tro­fa.Do wszys­tkich, którzy pot­ra­fią kochać i chcą kochać:
Kochaj­cie - Wasze uczu­cie jest cho­ler­nie cen­ne, rzad­kie. Daj­cie siebie bez­wa­run­ko­wo - jest to piękne.
Jed­nak bądźcie pew­ni czy oso­ba jest war­ta waszej miłości, war­tej więcej niż można so­bie wyob­ra­zić.

Jolina   
sty 10 2016 Wesołych Świąt! Kolorowych pisanek, pudrowanych...
Komentarze (0)

Droga, wierzba sadzona wśród zielonej łąki,
Na której pierwsze jaskry żółcieją i mlecze.
Pośród wierzb po kamieniach wąska struga ciecze,
A pod niebem wysoko śpiewają skowronki.

Wśród tej łąki wilgotnej od porannej rosy,
Droga, ktorą co święto szli ludzie ze śpiewką,
Idzie sobie Pan Jezus, wpółnagi i bosy
Z wielkanocną w przebitej dłoni choragiewką.

Naprzeciw idzie chłopka. Ma kosy złociste,
Łowicka jej spódniczka i piękna zapaska.
Poznała Zbawiciela z świętego obrazka,
Upadła na kolana i krzyknęła: „Chryste!”.

Bije głową o ziemię z serdeczną rozpaczą,
A Chrystus się pochylił nad klęczącym ciałem
I rzeknie: „Powiedz ludziom, niech więcej nie płaczą,
Dwa dni leżałem w grobie. I dziś zmartwychwstałem.”

Radosnych Świąt Wielkanocnych

Jolina   
sty 10 2016 Jabłuszko...
Komentarze (0)

Siedział robaczek na drzewie i zobaczył jabłuszko.
Myśli sobie: zjem jabłuszko.
Ale po chwili myśli: Poczekam, dojrzeje, będzie lepsze.

Przyleciał ptaszek i zobaczył robaczka.
Myśli: zjem robaczka.
Ale od razu stwierdził: Poczekam, robaczek zje jabłuszko, będzie lepszy.

Na drzewko, po cichutku wszedł kot i zobaczył ptaszka.
Myśli chytrze: zjem ptaszka.
Ale za chwilę myśli: Poczekam, ptaszek zje robaczka, będzie lepszy.

W końcu cierpliwość wszystkich została nagrodzona. Jabłko wreszcie dojrzało i tak, jak każdy z nich pomyślał, tak zrobił. Robaczek zjadł jabłuszko, ptaszek zjadł robaczka, a kotek zjadł ptaszka. Ale po tym ptaszku, taki się zrobił ciężki, że spadł z gałęzi, wprost w wielką kałużę...

Jolina   
sty 10 2016 A moje oczy do Ciebie się uśmiechają.
Komentarze (0)

Sa takie oczy........w ktorych odbija sie dobroc ludzka,brak w nich nienawisci.W ktorych mysli sa wyraznie zapisane ,nie raniace nikogo.Ktorych blysk rozswietla milosc,bo nie znaja zdrady....ktorych szczerosc zrenice ozdabia ,bo nie sa zaklamane.Ktore okazuja wrazliwosc ,bo to piekno wyzwolone z duszy.Sa takie oczy...ktore uwodza...ale nie kusza....

Jolina   
sty 10 2016 Kilka prostych zasad.. życie to dro­ga,...
Komentarze (0)

Po pier­wsze: nig­dy nie będziesz mieć wszys­tkiego
Po dru­gie: żyj chwilą, ale pa­miętaj, że każda prze­minie
Po trze­cie: nie będziesz szczęśli­wa jeśli w to nie uwie­rzysz
Po czwar­te: nie ufaj wszys­tkim, bo nie wszys­cy na to zasługują
Po piąte: nie pro­wadzi na­mi los
Po szóste (co wy­nika z piąte­go): wszys­tko za­leży od ciebie
Po siódme: nie bój się po­pełniać błędów, bo to one uczłowie­czają
Po ósme: nie szu­kaj dziury w całym
Po dziewiąte: „Nic dwa ra­zy się nie zdarza i nie zdarzy”
I po os­tatnie, dziesiąte i naj­ważniej­sze: zaw­sze będzie na coś za wcześnie lub już za późno...

Jolina   
sty 10 2016 I tak sobie myslę...
Komentarze (0)

Chciałabym zatrzymać świat.Tak,by juz nic więcej nie wydarzyło się.
Wszyscy stanęli by w miejscu z otwartymi ustami,ze łzami w oczach,ścisnięci w objeciach,
z grymasem bólu na twarzach...
Chodziła bym miedzy nimi i próbowała bym zgadnąć czy ta kobieta z pieskiem bedzie zadowolona,ze więcej na spacery chodzic nie musi.
Czy ten grubt facet zezłościł by sie,że nie dano mu dokończyć hamburgera.
Czy ta mloda dziewczyna podziękowała by mi,że chłopak nigdy
nie wypuści jej z ramion...
Spacerowała bym sobie bez celu ,bez pospiechu,nerwów,strachu,spojrzeń,dotyków...
I nigdy nic by się nie stało...

Jolina   
sty 10 2016 W pudełku mam kredki...Są one w kolorze...
Komentarze (0)

Kocham nasze wygłupy. Kocham opowiadać głupie żarty, z których śmiejesz się nawet wtedy gdy nie są śmieszne. Kocham kiedy jestem smutna, a Ty robisz wszystko żeby mnie rozśmieszyć. Kocham nasze bitwy na poduszki, uśmiechy, spojrzenia i pocałunki. Kocham nasze dłonie splecione, gdy jesteśmy razem. Jednak jest pewna rzecz której nie kocham, wręcz nienawidzę - nienawidzę tego, że to się może kiedyś skończyć.

Jolina   
sty 10 2016 Kiedyś tak było...
Komentarze (0)

Jak byłam mała to miłość znaczyła dla mnie tyle, co gdzieś znaleziona stokrotka, która potem zwiędła, prawie nic. Miłość to była mama i tata, ken i barbie, książę i królewna. Kiedy ktoś się całował, robiłam śmieszną minkę, mówiłam "fuuj" i odwracałam głowę. Nie śniłam o niej, nawet nie myślałam. Nie chciałam, żeby jakiś chłopak mnie przytulał. Ważniejsze było układanie mebli w domku dla lalek i skakanie po kałużach...

Jolina   
sty 10 2016 Uśmiechnij się!!! Dostałam ten tekst na...
Komentarze (0)

Nowy ksiądz był spięty, bo miał prowadzić swoją pierwszą mszę w parafii. Postanowił dodać do świętej wody kilka kropelek wódki, żeby się rozluźnić, l tak się stało. Czuł się wspaniale. Gdy po mszy wrócił do pokoju znalazł list:
drogi Bracie, następnym razem dodaj kropelki wódki do wody, a nie kropelki wody do wódki. A teraz słuchaj i zapamiętaj:
- Msza trwa godzinę, a nie dwie połówki po 45 minut;
- Jest 10 przykazań, a nie 12;
- Jest 12 apostołów, a nie 10;
- Krzyż trzeba nazwać po imieniu, a nie to "duże T";
- Na krzyżu jest Jezus, a nie Che Guevara;
- Jezusa ukrzyżowali, a nie zaj**ali i to Żydzi, a nie Indianie;
- Nie wolno na Judasza mówić "ten sk**wysyn";
- Ci co zgrzeszyli idą do piekła, a nie w p***u;
- Inicjatywa, aby ludzie klaskali była imponująca, ale tańczyć makarenę i robić pociąg to przesada;
- Opłatki są dla wiernych, a nie jako deser do wina;
- Poza tym Maria Magdalena była jawnogrzesznicą, a nie k**wą;
- Kain nie ciągnął kabla, tylko zabił Abla;
- Na początku mówi się "Niech będzie pochwalony", a nie "k**wa mać";
- A na koniec mówi się "Bóg zapłać", a nie "ciao";
- Po zakończeniu kazania schodzi się z ambony po schodach, a nie zjeżdża po poręczy.
- Ten obok w "czerwonej sukni", to nie był transwestyta. To byłem ja, Biskup.
Amen!"

Jolina   
sty 10 2016 Czy Walentynki to "różowa tandeta"?...
Komentarze (0)

Nie wiem, naprawdę nie wiem, kto wpadł na to, że te wszystkie walentynkowe gadżety, rozmaite poduszeczki, kubeczki, karteluszki, serduszka i setki innych duperelków mają mieć różowiutki, niczym Barbie, kolorek. Przecież człowieka od razu na wymioty zbiera, gdy obejrzy sobie kilka takich słodkich cacuszek leżących rządkiem na paru półkach. Bo Walentynki idą... Bo Dzień Zakochanych... Bo tradycja...


Guzik tam nie tradycja. Wszak Walentynki wcale nie tak dawno się pojawiły. O tradycji możemy mówić, gdy coś trwa wiek, dwa, trzy... Ale nie kilka, kilkanaście lat. W ogóle, kto to wymyślił? Dzień Zakochanych! Phi!

Durna moda na wszelkiego rodzaju „dni”! Dzień Strażaka, Dzień Kobiet, Dzień Dziecka, Dzień Teściowej, dzień tego, dzień tamtego. Kociokwiku dostali, czy jak? Każdy chce mieć swój dzień, że niby nie gorszy jest od innych. I zakochani też stwierdzili, że chcą mieć swój dzień. I im się dostał 14 lutego. W sumie chyba bardziej nietrafionej daty być nie mogło. Połowa najzimniejszego miesiąca. Też wymyślili! Od wieków fale uniesień sercowych kojarzone są z wiosną, a tutaj nagle święto miłosne w samym środku zimy. Dobrze, powiedzmy tam, że może i jest patronem ten św. Walenty, a imieniny tegoż przypadają akurat w ten dzień i innego wyjścia nie było... Niech tam im będzie. Dla mnie to paradoks i tyle...
 Owszem, może i co poniektórzy gust dobry mają i tego nie kupią, ale jak słyszę na ulicy: „o, jakie śliczne i słodkie” to mi się coś wewnątrz przewraca. Jak można się takim badziewiem zachwycać? Ani to gustu nie ma, ani najczęściej porządnego wykonania. A kupione i wręczone tzw. drugiej połówce (nieważne, właściwa już, czy jeszcze nie) stanowić ma niby dowód miłości? Śmiech mnie ogarnia. Gorzki jednakże... Dlaczego?

Otóż okazuje się, że nieważne jest, coś człowieku przez cały rok robił, jaki był, jak się zachowywał itd. Jeśli odmówi się kupienia „czegoś” w ten akurat dzień, to jest to równoznaczne z wykrzyczeniem głośnym „Już cię nie kocham!”. Może nie wszystkie kobiety tak do tego podchodzą, ale widziałam dosyć, by stwierdzać, że zaczyna być to ogólnie obowiązującą normą. Jest Dzień Zakochanych, te różowe Walentynki i masz coś kupić, żeby pokazać, że kochasz, że pamiętasz.

Spróbuj, człowieku zapytać, co Ty dostaniesz na Walentynki... Oj, jakże często spotyka się reakcję zwrotną: „to ja ci już nie wystarczę?”. Nie raz i nie dwa słyszałam takie zdanie. Tutaj podpieram się obserwacjami i doświadczeniem innych. Ale próbuj samemu tak kobiecie odpowiedzieć – równoznaczne jest to ze śmiertelną obrazą i standardowym „już mnie nie kochasz”, podlanym łzami. Taka mentalność Kalego: jak Kalemu dawać to dobrze, jak Kali musieć dawać to już źle. Tak, wiem, czepiam się może teraz, odrobina zgorzknienia przeze mnie przemawia, ale w końcu wolność słowa i wypowiedzi mamy..
To nie jest dzień, w którym udowadnia się miłość. Miłości nie można udowodnić jednym plastikowo różowym podarunkiem. Ten dzień to nic innego, jak kolejna marketingowa machina, nabijacz kabzy wszelkim przedsiębiorcom, którzy wyczuli dobry interes. Dodatkowo podlany medialnym sosem, napędzającym ową sprzedaż. Ale ludzie to łykają. I kupują, kupują, kupują...
 

I jakoś to nic wspólnego – moim zdaniem – z miłością (tą prawdziwą!) nie ma... Gorzko taki wniosek smakuje, oj gorzko..


Jolina   
sty 10 2016 Zezowate Szczęście- Historia prawdziwa!
Komentarze (0)

Była sobie grzeczna, miła, nieśmiała dziewczynka. Starała się zawsze uśmiechać do innych ludzi, bo przecież trzeba kochać bliźniego!

Pojechała kiedyś na harcerski obóz. Jakże się cieszyła, że będzie miała takie fajne wakacje nad morzem! Hurra! W dodatku ze swoimi najlepszymi przyjaciółkami: Gosią i Anią.

Grzeczna dziewczynka dziarsko kroczyła wśród namiotów, jak zwykle z uśmiechem na ustach, gdy nagle usłyszała

- Patrzcie, jakie zezowate szczęście!


W pierwszej chwili nie zrozumiała, że to o niej.

No, zezowate szczęście, chodź do nas, powiedz, z czego się tak cieszysz!

Uciekła. Uciekając świetnie wiedziała, że to błąd, że powinna była podejść do szyderców i swoim zezującym okiem krzywo, ale odważnie spojrzeć w te kpiące gęby...

Zgodnie z przewidywaniami, od tej chwili stała się obiektem kpin już do końca HARCERSKIEGO obozu. Bez końca i bez litości wyśmiewali się z jej kalectwa. Odebrali prawo do radości. A przyjaciółki... Cóż, były odważne, bo nie przestały się z nią publicznie pokazywać... Choć nie na tyle odważne, by przeciwstawić się komukolwiek i zaprotestować przeciw wyzwiskom...

Na szczęście po trzech tygodniach wróciła do domu. Oczywiście jak zawsze nie przyszło jej do głowy, by się komuś wyżalić, bo przecież nie powinna stwarzać problemów... Nie nauczyła się być dzieckiem, które wdrapuje się na kolana i domaga uwagi, więc tym bardziej jako nastolatka swoje problemy rozwiązywała sama.

Trzy tygodnie kpin zrobiły jednak swoje; ciągle wpatrywała się w lustro ćwicząc PROSTE spojrzenia. Zaczęła powoli budować skorupkę, która miała ją chronić przed światem. Trenowała, jak śmiać się z dowcipów, które wcale nie są śmieszne, jak pokazywać ludziom, że jest twarda... Praca nad sobą nie była łatwa... Cała pewność siebie została zabita jednym zdaniem jakiegoś chłopaka:

- Patrzcie, udaje, że nie jest zyzolem!

Znowu wtedy uciekła, znowu o siebie nie zawalczyła...

Nikt jej nie bronił!

Tak właśnie dorastała. Ucząc się pewności siebie, pracując nad swoim wyglądem, nie pokazując swoich smutków...

Została nauczycielką. I bardzo wcześnie - dyrektorką szkoły. Czasami jeszcze zerkała w lustro i widząc, że nadal jest tą zezowatą, przestraszoną dziewuszką, zamykala się w sobie, kurczyła wewnętrznie, przestraszona... Ale zdarzało się to coraz rzadziej. Zanurzyła się w pracę. Szkoła była jej życiem. Z pasją zarażała ludzi ideą nadania imienia, chciała tyle zmienić i... udawało się! Sukces! Wielkie święto szkoły przebiegło wspaniale! Co prawda koleżanki dyrektorki za mniejsze osiągnięcia otrzymywały nagrody, ale przecież ona, niepoprawna idealistka, nie pracowała dla nagród! Czuła, że dzieciaki są szczęśliwe i to jej wystarczało.

Głupia...

Kiedy burmistrz poprosił ją, by zgodziła się pokierować szkołą, której potrzeba pomocy, zgodziła się szybko, bo lubiła wyzwania.

Mogła spokojnie grzać pewną posadkę, ale nie, ona ciągle musiała sobie udowadniać, jaka to jest twarda, jaka potrzebna... I po wakacjach pracowała już w innej szkole. Właściwie po jakich wakacjach???? Urlop spędziła na porządkowaniu nowej szkoły, na wywożeniu kilku przyczep zwyczajnych śmieci, którymi zawalone były klasy, strych, biblioteka... Trzeba też było wytłumaczyć sprzątaczce, że nie wystarczy machać szczotką, że w szkole przede wszystkm musi być czysto!!!

Rozpoczął się nowy rok szkolny. Ona, jak od lat, nie zrażała się problemami finansowymi, znalazła sponsorów, szybko doprowadziła do remontu. Potem namówiła rodziców, by utworzyli stowarzyszenie, by zgodzili się na likwidację szkoły i przejęli ją do prowadzenia. Szkoła została placówką niepubliczną. Ona nadal nią kierowała. Miała wizję, że przemęczy się z nauczycielami mniej zarabiając, a za kilka lat, gdy nie zabraknie determinacji, zaangażowania w pracę, pasji pojawi się też sprawiedliwa płaca! Wierzyła w prostą zasadę - za solidną pracę MUSI przyjść nagroda! Jeżeli szkoła będzie WYSOKIEJ JAKOŚCI to po prostu sukces jest nieunikniony!

Niestety, tym razem nie usłyszała ostrzegawczego : "Patrzcie, jakie zezowate szczęście!"

Jolina