sty 10 2016

Czy to niedziela?


Komentarze: 0

Dzień odpoczynku, czyli niedziela.


Po pięcio-dniowym tygodniu pracy i wytężonego wysiłku nadchodzi weekend : czas, w którym ma się spełnić marzenie jakim jest wypoczynek. Ale droga do niego daleka. Na przeszkodzie stoi sobota – dzień największego wysiłku, dzień – w którym jak się zazwyczaj okazuje jest najwięcej do zrobienia bezsensownych rzeczy (kto na nie wpada ?) : odsuwanie mebli w celu wytarcia kurzów, pranie tydzień temu pranych dywanów, mycie okien, mebli, telewizora, samochodu, naczyń, itd., pielenie ogródka, przesadzanie kwiatków, czyszczenie wyczyszczonego grilla i innych w 80 % niepotrzebnych rzeczy. Po zakończeniu prac porządkowych (i tak zawsze się okazuje, że „masa” rzeczy pozostała do zrobienia) następuje przeważnie część kulinarna : placki, sałatki, mięcha, makarony, rosoły i inne cuda – w końcu niedziela jest taaaaaaaaaaaaaaaka długa, że musi być pod dostatkiem jadła i napitków. Oczywiście zapasy w sklepie zostały zrobione o 7-ej rano, ponieważ w południe mogłoby zabraknąć towaru… Nadchodzi wieczór – czas na higienę : mycie, zmywanie, obmywanie, podgalanie, golenie, zgalanie, pedicure, manicure, sredicure, maseczki, peelengi i mnóstwo innej chemii mającej poprawić urodę, a w rzeczywistości pozostającej tylko opisem na opakowaniu. Do łóżka… W pierwszej kolejności należy go pościelić, ale żeby tego dokonać trzeba zmienić pościel ( w końcu jest sobota). Upragniony odpoczynek jest coraz bliżej.


Sobota, wieczorem.
Leżę sobie w wygodnej pozycji, oglądam film. Produkcji …..ańskiej. Pooolllywood wciska całemu światu nieśmieszne komedie, dziecięce horrory i nieciekawe filmy akcji w ilości hurtowej łupiąc na tym chłamie niebotyczną kasę, a właściciele telewizji puszczają je na okrągło traktując je jako wypełniacz między-reklamowy. Jeszcze jedna reklama i wyłączę odbiornik – trudno jest mi stwierdzić co jest gorsze : rozreklamowany film porażka, zachwalanie zbędnych - niepotrzebnych i głupawych rzeczy, czy wreszcie świadomość że mam to wszystko w jednym za 5 dych miesięcznie. Cud – choć pasek na dole ekranu wskazuje, że film potrwa jeszcze co najmniej 10 minut, kończy się jednak nagle i bez sensu i zaczyna się epilog : dziesiątki, a może i setki tysięcy nazwisk – ludzi, którzy tworzyli lub pomagali tworzyć ten ZLEP – artyści od siedmiu boleści, koledzy artystów, rodziny artystów, znajomi rodzin, sąsiedzi znajomych, dalsi znajomi, jeszcze dalsi znajomi, reżyserzy, zastępcy reżyserów, kamerzyści, kaskaderzy, dublerzy kaskaderów, tragarze, kierowcy, windziarze, pomywacze, portierzy, pokojówki, boy’e, geje, szantrapy, wyłudzacze, itp. Wszyscy Ci Twórcy dzieła nakręconego w sztucznym studiu w czasie trzech lat pobierają cholernie ciężkie pieniądze za swoje wymaiginowane zdolności artystyczne, co prowadzi do kilku załamań budżetu i w efekcie horrendalne sumy na zakończenie produkcji. Ale co tam ? Zwiastuny pokażą tylko najlepsze urywki filmu i zapewnią całe rzesze pod okienkami kasowymi. Czy po oglądnięciu kolejnej i kolejnej chały nikt nie zastanawia się, dlaczego zwiastun jest taki krótki ? Ja to wiem – 10 minut najlepszych scen to wszystko, co da się oglądać. Reszta to szczerzenie wkrętów przez bogatsze aktorzyny, robienie min do kamerzysty, nakręcanie romansów, obmacywanie, pokazywanie krajobrazów, zwierząt i inne przedłużacze. W połączeniu z godzinną reklamą za każdym razem wychodzi WOJNA KLONÓW. Wyłączam, dochodzi północ, najwyższy czas odpocząć. Mimo ciemności po zgaszeniu odbiornika słychać nadal głos. Duch ? Telewizor nawalił ? Ach, nie. To uciążliwy sąsiad - po kilku kwasach chlebowych nie tylko nie dowidzi, ale również nie dosłyszy, więc raczy okolicę głosem z rzęcha, który dostał od jakiegoś kolesia za winiacza. Zaciskam zęby, zamykam oczy i oddaję się w myślach zajęciu, polegającemu na urojonym nakazywaniu uciążliwemu cymbałowi wypijanie setek litrów wody, napojów z ...dronki i „białej” herbaty – czyli wszystkiego, co ma zawartość alkoholu poniżej 0,00001 %. Pomogło, błoga cisza zaatakowała najpierw bębenki, a potem rozlała się z błogością po całym ciele. Szkoda, że to tylko koniec programu, a nie umiejętność rozkazywania prostym organizmom z małymi mózgami, ale … Zasypiam, chcę spać, zasypiaaaam, chcę spaaaać.


Niedziela.
Śpię. Sobotni, bardzo poranny wyjazd na zakupy, porządki w domu, mycie samochodu i tysiąc innych rzeczy osłabiająco zadziałały na moją odporność i potrzeba regeneracji komórek jest jak najbardziej na miejscu. Polega ona na rozrastaniu, odrastaniu, rośnięciu, przerastaniu, wyrastaniu itd. Mimo zmęczenia i odlotowego snu o Emanuelle otoczenie wzywa mnie z powrotem do szarego świata. Co to było ? Cisza… Znowu. Sąsiad po ocknięciu się i wypróżnieniu zawartości żołądka do sedesu momentalnie zgłodniał – w poszukiwaniu „czegoś” do jedzenia rozpieprza dywanowo-podłogowy śmietnik, tłucze się garnkiem z fusami, przeprowadza próby wytrzymałości resztek wyposażenia, leje „chyba wodę” do czegoś trudnego do określenia słuchem i wykonuje szereg innych czynności, niemożliwych do przewidzenia, a trwających w nieskończoność. Wytrzymałość ludzka może być jak Neverending Story, albo Short Fucking – w zależności od okoliczności, w jakiej się znajdziemy. Jestem zbyt wyczerpany, żeby reagować czynem i skupiam się wyłącznie na „życzeniach” pod adresem szamocącego się osobnika. Po pewnym, trudnym do określenia czasie znowu zasypiam. Odgłosy rzężenia, czkania, kichania, pierdzenia i beków odchodzą w dal – stają się nierealne, wraca Emanuelle, komórki znowu maja robotę…Normalnie budzę się o szóstej, czy to dzwoni budzik czy też nie. W niedzielę o dziewiątej – czasu biologicznego, perfekcyjnie nastawionego nie da się oszukać. Zrywam się, przeciągam i z okrzykiem „niech Cię szlag trafi Ty sk……” zalegam z powrotem w miejscu „niby” wypoczynku. To nie dzień powszedni, tylko niedziela – powinienem jeszcze trzy godziny spać. Niestety – niedziela jest również jedynym dniem, w którym bardzo zapracowana przez cały tydzień sąsiadka - gospodyni domowa ma możliwość przygotowania artykułów mięsno-pszenno-mleczno-tortowych i przygotowywanie rozpoczyna natychmiast po zakończeniu ciszy nocnej. W ciągu tygodniu jest mnóstwo innych zajęć : plotkowanie, mycie kościoła, wizyty sąsiadek, rewizyty, kolejne wizyty i rewizyty, plotki na bis, buszowanie w szmateksach, ‘uważna” obserwacja otoczenia, zdawanie relacji księdzu, itp. W sobotę jak zwykle nadzór nad wykonującymi czynności porządkowe i użalanie się nad auto-przepracowaniem, więc niedziela to jedyny dzień do zaprzęgnięcia swoich zmęczonych rąk do pracy. Ponieważ szkoda dnia – sąsiadki czekają „jak zwykle” pod kościołem godzinkę przed sumą – należy wyrobić się do dziesiątej i nie zawieść myjącego dupy towarzystwa. Ubijanie o szóstej rano kotletów to czynność wyjątkowo wkur….. nawet kogoś o anielskim usposobieniu, do tego mikser i elektryczna maszyna do chleba łączą się w niemożliwy jazgot, za który sprawca tej kakafonii powinien trafić do czubków. Nie zadzwonię na policję – czynności wykonywane przez kobietę za ściany są niestety dopuszczalne po godzinie szóstej (nawet w niedzielę). Już nie zaśpię – mam tego świadomość, więc żegnam Emanuelle z którą byłem już TAK blisko i zwlekam się z ociężałością wyczerpanego organizmu i klapniętych mięśni, podążając do kuchni. Czekając na bulgot wody w czajniku, próbuję utrzymać się w pozycji siedzącej na taborecie. Wszystko jest takie twarde… Taboret gniecie w dupę, stół w łokcie, nadgarstki w podbródek, podłoga w stopy. Może uda mi się zdrzemnąć w ciągu dnia ? Całe to nocno-poranne towarzystwo wybędzie ze swoich klitek i uda się na spacer powiązany z obmawianiem najbliższych, chlaniem piwa pod sklepem, chwaleniem się nową tuniką z lumpeksu, itp. czynnościami – co da mi chwilę spokoju … a wtedy … Kawa smakuje jak pomyje, żołądek kurczy się na myśl o jedzeniu, co tu k…a robić o tej godzinie ? Rosół zgotowany, makaron zrobiony, ciasto w lodówce. Niech to szlag – może się wykąpię ? Nie, jestem za bardzo zmęczony. Zasypiam i śpię – całe 10 minut na stole. Pijacka czkawka pobudza do życia organizm sąsiada, który zaczyna kolejny etap życia. Nie można powiedzieć dzień, ponieważ życie między balangami to etapy : upajanie organizmu procentami, mroczny sen, prze-budka, żyganko, pierdzonko, czkawka, sen na bis, pobudka i następny etap – wszystko jak w zegarku. Mając tak uregulowany tryb życia można pędzić spokojny żywot i martwić się tylko o kilka podstawowych rzeczy, niezbędnych do przetrwania : kto i kiedy co postawi, zapomoga z ..PS, przekąszenie czegokolwiek od czasu do czasu, miejsce do leżenia (czyli BARŁÓG) i towarzystwo. Nie daję rady – biorę papierosa i wychodzę na słoneczko. Jeszcze nie wypala oczu, ale już świeci na tyle mocno, że chowam się pod daszkiem. Nie mam tyle siły, żeby spojrzeć mu prosto w oczy. Z lewej strony muzyczka – sadząc po odległości słyszanego dźwięku (jakieś sto metrów) wyobrażam sobie klowna, który siedzi za kierownicą starego, stuningowanego gruchota. W środku musi być ryk ! Nieważne, że progi zjadły korniki, a przez uszczelki sączy się do środka woda przy każdej okazji – np. deszcz (z myjnią raczej właściciel mija się na odległość). Ważny jest sportowy wydech, spojlery (z innego zresztą modelu auta – skoro wyglądają jak zderzaki do Stara) no i wypasiony sprzęt :100 % japoński odtwarzacz i głośniki łamiące tylną półkę + subofer uniemożliwiający włożenie do bagażnika czegokolwiek więcej. Wyobrażam sobie, jak ten pseudo grajko-muzykanto-szofer rozmawia przez telefon przy okazji odtwarzania hip-hop’u / Porażka przez duże P. Bezmózg wyobraża sobie , że odwala szpan i spodziewa się wielkiego zainteresowania. Gdyby usłyszał komentarze i życzenia pod swoim adresem, poszukałby kraju gdzie są częste trzęsienia – żeby zapaść się pod ziemię. Nie przesłucham tego – mam jednak wrodzoną „jakąś” odrobinę słuchu, który nie dopuszcza do zrozumienia tego jarmarku. Przejdę się –ruch i świeże powietrze podobno kojąco działają na zmysły. Kakofonia pozostaje coraz dalej za mną. Na ulicy słaby ruch nie mąci mi spokoju, zmusza jedynie do wysyłania oczu na plecy w chwili usłyszenia nad-latującego samochodu (niestety na pustej drodze nie ma ograniczeń, a znaki są dla policjantów). Ominę kościół i przez dzielnicę willową wrócę do domu. Jaka błoga cisza…ach… Uderzenie dzwonu kościelnego powoduje drganie każdej szarej komórki z osobna, smaga jak batem po udręczonym ciele, wzywa do ucieczki z dala od huku odbijającego się echem w skołatanej głowie. Możliwie najszybciej próbuję oddalić się od kolejnego miejsca przypominającego o czekającym mnie długim dniu, o obowiązku uczestniczenia we mszy, pójścia na spacer z rodziną, poobcowania z nielubianą społecznością, itp. Włóczę się nie wiedząc, która jest godzina. Idę łąką, mijam z daleka tylne – brzydkie elewacje domów, zataczam łuk i … widok psa, któremu nic nie zrobiłem, a który najwyraźniej myśli że jest zupełnie odwrotnie powoduje, że całe zmęczenie odchodzi w niepamięć, a siły żywotne rosną w tempie geometrycznym. Mimo, że pies to zwierzę z reguły szybsze od człowieka nie miało szans w tym wyścigu (w rywalizacji polegającej na sile ścisku dziąseł nie chciałem brać udziału – tym bardziej jako postronny widz, obserwujący krew na własnym ciele). Sprawiłem się migiem – Szarik odpuścił – najwidoczniej zdał sobie sprawę, że nie dojdzie do nierównej walki. Orzeźwiony tym incydentem wpadłem do domciu, a tam niespodzianka – żonka postawiła rosół na kuchence. Mmmmm – uwielbiam rosołek – w dodatku w niedzielę smakuje o niebo lepiej niż w dzień powszedni. Niektórzy nie jedzą rosołu, ponieważ sprawia im trudność jego przygotowanie, a przecież to takie proste. Kupujemy mięsko – rosołowe, może być z kurczaka, woła, świni, gęsi, kaczki, małpy, itp. i wrzucamy je do wody (należy ją nalać do rondelka, albo jak ktoś ma to do garnka). Garnek stawiamy na dostępnym źródle temperatury i czekamy 1-2 godziny na jedzonko. Kiedy oczka wyprawiają harce na powierzchni wody – znaczy, że rosół jest gotowy. Wersja dla smakoszy jest ciut bardziej skomplikowana, ponieważ wymaga poświęcenia trochę więcej czasu na dodanie do zupy różnorakich smakowitości. Mogą to być jarzynki, warzywka i mięsko, czyli : marchewka, pietruszka, cebulka, brukselka, por, maga, seler i inne dostępne, które znajdziemy w lodówce, a które znalazły się tam dzięki zaradności zapobiegliwej pani domu. W zależności od użycia komponentów powstaje rosół : warzywny, mięsny, warzywno-mięsny, mięsno-warzywny lub byle-jaki w przypadku nieumiarkowania w dodawaniu składników. Wodę z gotującym się mięskiem należy bezwzględnie wymieszać z dwoma łyżkami magi (płynnej) – w celu uzyskania chrupkości np. ćwiartki z koguta. Do rosołu potrzebny jest jeszcze makaron. Ugotować makaron jest sztuką, ponieważ po ugotowaniu powinien być nabieralny – czyli nie stanowić mamuły, którą kroi się nożem. Wybieram głęboki talerz z suszarki – po wielu akrobacjach polegających na niedopuszczeniu do lądowania na podłodze wielu akcesorii kuchennych zalegających suszarkę, udaje mi się wydobyć głębokiego arcoroca i dużą łyżkę (zupę zawsze jem dużą łyżką, oszczędzam w ten sposób cenny czas). Chochla ? Gdzie jest chochla ? Kochanie – widziałaś gdzieś chochlę ? Tak, jest w kuchni. Tak naprowadzony przez małżonkę, dzięki której nie szukam w pokoju i łazience zaczynam systematyczny przegląd szafek, półek, lodówki, piekarnika i znajduję w końcu upragniony przedmiot . Przymierzam się do degustacji. Jest 9.30. No tak, 2 godziny spacer (o k…e), bardzo szybki powrót, szukanie sprzętu do jedzenia i czas leci. Nalałem wywaru, nałożyłem ( bez krojenia ) makaronu i nastąpił pierwszy kontakt rosołku z kubkami smakowymi. Straciłem pół godziny używając sobie w najlepsze, aż zrobiło mi się tak błogo, że zapragnąłem natychmiastowego snu. Kochanie poszło do pracy, dzieci jak zwykle w niedzielę śpią do jedenastej – więc okazja wymarzona. Z rozkoszą zaległem na ( zaścielonej już niestety ) wersalce i zacząłem zamykać oczy. Po raz drugi tego dnia pies wywrócił moje plany do góry nogami. Jakiś wsiowy włóczy-łapa ubzdurał sobie, że obszczeka swym rzęcho-szczekiem (psy też mają gruźlicę) moje auto, zaznaczy opony i z pomerdem wyliniałego kikuta, który kiedyś był ogonem poczłapie w dalszą drogę. Rzęził tylko chwilkę, ale to wystarczyło – dziecko otworzyło oczęta i wykonało pierwszą czynność w ten piękny dzionek – zaczęło się rozglądać w poszukiwaniu pilota. Tatuś, gdzie jest pilot ? Słyszę jak przez mgłę. Tatuś, gdzie jest pilot, tatuś ? Zmusiłem oczy do przekręcenia w stronę głosu, musiałem niestety przekręcić również głowę i zmienić jej pozycję z wygodnej na niechcianą. Dzieci wyobrażają sobie, że jeżeli ktoś na nie patrzy, to znaczy że ich nie słucha, więc dążą systematycznie do podniesienia ciśnienia słuchacza i dopięcia celu – zwrócenia na siebie uwagi. Kto tego nie pojmie, jest zgubiony. Pilot leży na ławie. A przyniesiesz mi pić ? Za chwilę. Ale ja chce teraz pić. Za chwilę Ci przyniosę. Idź mi przynieś pić. Szkoda słów. Odwrócenie uwagi choćby na chwilę jest po prostu niewykonalne. Ściągnąłem się z miękkiego legowiska i poczłapałem po picie. Powrót do poprzedniego miejsca był raczej niewskazany, więc na siedząco zacząłem oglądać Baku-gana, systematycznie podrywając głowę w kierunku sufitu. Nie na wiele się to zdawało, ale chociaż unikałem na bieżąco bliskiego kontaktu z podłogą. O godzinie jedenastej zaczyna się msza w kościele. Zbiórka zaczyna się od dziesiątej. Czyli najpierw zdążąją do przybytku leciwe matrony, później wufiukowane babki i dziadki – zajmują oni wszystkie dostępne miejsca siedzące, więc nie mogą pójść zbyt późno. No chyba, że będą liczyć na czyjąś litość lub wywołają sensacje i w ten sposób wywalczą niesłusznie uzurpowane miejsce na swoją dupę. 10.30 – o tej godzinie zaczyna się kawalkada : stare i nowe, rzęchowe i stuningowane, brzydkie i nieładne, umyte i brudne samochody zdążają koło w koło, zderzak w zderzak na kościelny parking. Do jedenastej sporo czasu, więc można jeszcze sporo namieszać : zapiszczeć startymi oponami (nowe nie piszczą – to tylko zmyła), umówić się DONOŚNYM głosem na grill’a lub zawiadomić otoczenie o planowanym wypadzie do Auchan’a. Śpiew dochodzący gdzieś z głębin kościelnego przybytku przypomina od czasu do czasu ”parkingowcom” , że trwa msza – więc przerywają „swoje modły” by za chwilę z powrotem do nich powrócić. I tak minuta za minutą zalicza się OBOWIĄZEK uczestnictwa w niedzielnym nabożeństwie. Co innego w środku – powstań, siad, powstań, siad – jak na komendę ( chyba już lepiej postać – w końcu to tylko niecała godzinka, więc kolana nie popękają). Towarzyszy temu cała masa odgłosów towarzyszących : stęknięcie, sapnięcie, fuknięcie, mruknięcie, wzdechnięcie, itp. Względna cisza panuje w czasie głoszenia homilii podczas której „przemawiający” nawołuje z reguły wiernych do podzielenia się zawartością portfela z parafią, motywując to bardzo pilnymi wydatkami na dach, organy, posadzkę, ogrzewanie, ławki, ołtarz, świece, kwiaty, itd. Rozkosz patrzeć jak kraśnieją oblicza „najlepszych” wiernych, którzy systematycznie uszczuplają budżet domowy kosztem innych domowników i zasilają zbiórkę na nową furkę dla proboszcza. Koniec mszy. Pierwsi ulatniają się „środkowi”- czyli Ci, którzy stali przed przedsionkiem, w przedsionku i poza przedsionkiem. Nie gadają podczas uroczystości, myślą o niebieskich migdałach, automatycznie wykonują czynności wstawania i klękania obserwując innych i nie pamiętając nic z tego, co się działo podczas całej godziny szybkim klękiem żegnają się z parafią. Do następnego razu (niekoniecznie następnej niedzieli). Następnie oddalają się tylno-ławkowcy oraz właściciele wolnych lub brzydkich samochodów. Następuje procesja ostatnich parafian : wystrojonych kobiet, facetów w białych koszulach (lub w niemodną kratę) i kierowców nowszych, niekoniecznie ładnych aut. Zastanawiające o czym myślą myślą styliści samochodowi w czasie projektowania wyjątkowo brzydkich modeli, a jeszcze bardziej zastanawiające, co powoduje – że ktoś je kupuje… Ale, kupili – to maja problem, niech się z nim bujają. Po wysypaniu się „zawartości” kościoła na parking następuje wzajemna obserwacja, oszacowywanie, ciągnięcie za język oraz pospolite obmawianie, czyli standardowe dla narodu mycie dupy komu popadnie (z tego powodu omijam to zgromadzenie „świętych”). Kiedy już tradycji staje się zadość – wierni rozchodzą się do swoich domostw z uczuciem należycie spełnionego obowiązku. Kilka pozostałych i najbardziej wytrwałych osób to „zdawacze relacji”. Czekają na księdza proboszcza, który pojawia się ze słowami pochwalony, a na koniec relacji kłania się z uśmiechem i uroczystymi słowami ... zapłać. Podsumujmy : wyjście z domu 10.00, powrót 14.00 – 4 godziny, a msza trwa ¼ z tego czasu. A co w tym czasie słychać w domu ? Wku…… domownicy czekaja jak co niedzielę na obiad, który z wiadomych przyczyn zawsze jest nie wcześniej jak o piętnastej. Chwalę swoją małżonkę, że się nie przyłącza do tych standardów (jak na razie). Tak rozmyślając o tych kościelnych fanaberiach dotrwałem do 11-ej. Zaczął się okres absolutnej ciszy : wierni w kościele, psy w budach, koty na dachach, ptactwo w cieniu zamilkło jak na komendę. Wzdychając i psiocząc dałem dzieciom rosołu, ubrałem i wyprawiłem ich na podwórko. Nie brałem nawet pod uwagę, że mógłbym się położyć – systematyczne, pojawiające się z precyzją szwajcarskiego zegarka prośby i nawoływania o picie, jabłko, banana, loda i siku raczej nie sprzyjają „zmrużeniu oka”. Błąkając się od kuchni do wersalki dotrwałem do dwunastej. Pół godziny zajęło mi bezmyślne gapienie się na pokaz mody ulicznej : garsonki, spódnice, spodnie, chusty, tiule-srule i inne. Biorąc pod uwagę fakt, że co niedzielę trzeba być ubranym inaczej, a w tygodniu też przydałoby się pokazać –wcale nie dziwne, ze przemysł odzieżowy zawsze przezywa rozkwit. Butiki, szmateksy, galerie zawsze będą miały klientów. Gorzej z domowym miejscem przechowywania, czyli garderobą : meblościanka, szafa, druga szafa, półka tu, półka tam, spiżarnia, komórka, garaż i inne miejsce wykorzystane wbrew swemu przeznaczeniu na składowiska butów, swetrów, kurtek, spodni, koszul i innej odzieży, z której w większości zadowolone są najbardziej mole, a czasami (szczególnie w zimie) również myszy i szczury. Ja też nie lubię chodzić w jednej koszuli, ale kupowanie siedmiu nowych na tydzień to byłaby lekka przesada – nie przemawia do mnie zamiana mieszkania na magazyn odzieży. Robię drugą kawę. Palę. Piję kawę. Znowu palę. Kończę kawę, przeglądając programy telewizyjne, na których nie mogę znaleźć absolutnie nic, na czym mógłbym skupić swoją uwagę. Swoje zdegustowanie składam to na karb zmęczenia. Chociaż wiem, że to nieprawda jakoś nie trudno mi się skupić na 5555-ym odcinku któregoś z seriali, wyświetlanych od… No właśnie, od kiedy ? Lepiej nie wnikać, bo sobie zaraz przypomnę ile mam lat. W pół do trzeciej – stawiam ziemniaczki, ubijam kotleciki w rytm europejskiego pseudo-przeboju. Za ścianą udający głuchego sąsiad ogląda wyścigi samochodowe – zastanawiające ! Podczas trwania i filmu aktorzy co chwilę coś mówią, żeby naprowadzić widza na zrozumienie akcji, ale wyścig ? Jeden narrator, który nie zawsze wie, o czym mówić nawija w kółko i do znudzenia ralacjonując przebieg wyścigu : zakręt, wychodzi na prostą, zjeżdża do boksu, zmienia opony, Iks przyśpiesza, Igrek zwalnia, zakręt, zjeżdża do boksu – ten wywód przez piętnaście minut jest interesujący tylko dlatego, że sprawozdawca mówi szybko, robi przerwy na łyka „czegoś” tam i w razie zaschnięcia w gardle czyta z kartki : zakręt, zmienia opony – koszmar…Trzecia. Przy przeboju Zły wyżywam się na tłuczku do ziemniaków wywołując ziemniaczana papkę. Kochanie wróciło z pracy – jaka ulga. Obiadek i … No tak – idziemy do kościoła. Powoluśku wbijam się w spodnie z kantem, koszulę z kantami na rękawach, lakierki i jestem gotowy. Dojeżdżamy / dochodzimy na czwartą – idealnie. Padamy ofiarą tylko nielicznych wzrokowców / obserwatorów i żegnając się zaczynamy udział w nabożeństwie. Na świeżym powietrzu, ale w bardzo bliskiej odległości od głośnika – POSTAĆ to sobie mogę na podwórku. Całe szczęście, że młodsze dziecko jest takie ruchliwe i trzeba się huśtać, obserwując gdzie aktualnie przebywa – zmęczenie dzięki temu nie ma przystępu. Kazanie. Nogi jak z waty, przestępowanie zaczyna być mało skuteczne, organizm nie chce już się nabierać na głębokie oddechy, wietrzyk jak na złość ustał (schował się przed upałem) – ciężko wymyśleć coś skutecznego. Druga część należy do wiernych – odmawiają, odpowiadają, śpiewają – jakoś inaczej. Błogosławieństwo na nadchodzący tydzień napawa mnie jak zwykle optymizmem na nadchodzące jutro i tak podbudowany udaję się z rodziną w drogę powrotną. Nigdy nie jest to droga krótka, ponieważ po drodze do domu są sklepy. Dobrze USYTUOWANE – znajdują się akurat tam, gdzie przeważnie przebiegają kościelne szlaki. A nawet jeżeli nie, to i tak po każdej mszy można się spodziewać głodnych i spragnionych tłumów. W piątek nic nie kupujemy, ponieważ kupimy w sobotę świeże. W poniedziałek od rana zakupy, gdyż niedzielne zapasy uległy w całości spożyciu. A w niedzielę wstępujemy po napój, lody, ciastka albo piwo. I po wejściu do sklepu okazuje się, że skończyła się pasta do zębów, proszek, płyn do mycia naczyń, karma dla psa, smalec, olej itd. Na absolutnym lajcie zapełniają się kosze wszelkim dobrem, po które wcale nie było planu wstępować : lampami z przeceny, leżakami z promocji, kluczami nasadowymi, żarówkami halogenowymi, a nawet szafami i zestawami mebli ratanowych. I kto by pomyślał ? Księdzu na tacę złotówkę (chociaż tak się napraszał na przyzwoite ofiary), a w markecie takie wydatki ! Należy je nazwać nieprzewidzianymi. Co tam dług – niech sąsiedztwo zobaczy coś nowego. Na dziewiętnastą docieram do domu. Chociaż wzbraniałem się przed tym niekontrolowanym wydatkiem, musiałem dla świętego spokoju przystać na zakup wielu „potrzebnych” rzeczy : nowe trampki do szkoły, herbatę z hibiscusem, mieszankę chińską, mopa, galaretkę owocową, itd. Niemiłosiernie objuczony i z pomocą resztek sił zadźwigałem do domu nabyte dobro i chcąc się uspokoić po stracie zawartości portfela (dobrze, że nie miałem więcej kasy) zasiadłem przed telewizorem z puszka ciepłego piwa. Nie będę czekał, aż się schłodzi – wszystko mi jedno. Za ścianą piorący odkurzacz skutecznie blokuje swobodny przepływ fonii do mych uszu. Podgłaszam – bez rezultatu, cierpię kolejne 20 minut – ile czasu można prać cztery metry kwadratowe kwiatowej wykładziny ? Taniej i szybciej byłoby na myjni. Już w cholerę bym zawiózł za darmo. No ale kto wtedy wiedziałby, że sąsiadka ma taki odkurzacz ? Co z tego, ze przywieziony z wystawki z Landu ? Liczy się, ze ma – jedyna w okolicy. Na jej miejscu wyniósłbym go na ulicę i pociągnął przedłużacz ! Mój wzrok padł na czyściutkie auto stojące naprzeciwko okna. Moje auto. Codziennie praca, w sobotę porządki, ale auto umyte. Nie w niedzielę przed mszą ani po mszy. Umyte późnym wieczorem w powszedni dzień. O dwudziestej dopijałem trzecie piwo i nawet denny, amerykański film wydał mi się nawet niezły. Kochanie przeprowadzała w tym czasie wieczorny, niedzielny rytuał przygotowywania się do rozpoczęcia nowego tygodnia : prasowanie, pakowanie książek, toaleta osobista, itp. Wyprasowała mi nawet koszulę – hurra. Więc żeby nie było – pościeliłem łóżka. Cisza wszędzie cisza. W oczekiwaniu na pierwsze odgłosy zza ściany zacząłem zamykać oczy. Nagle ręka błądząca po mym ciele spowodowała niesamowite zjawisko : zmęczenie znikło ! Z wielkim namaszczeniem spędziłem kolejne pół godziny, nie zwracając najmniejszej uwagi na zaścienne odgłosy. Tej nocy odgłosy z rzęcha, pobekiwania i inne nieprzyjemne dla ucha zjawiska nie miały do mnie dostępu. Zasnąłem. Jak człowiek. Obudziłem się o szóstej. I puściłem radio – na full. Idę do pracy – pętające się z kąta w kąt tałatajstwo też niech wstaje – niech przeżyją moją niedzielę w poniedziałek…

Jolina   
Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz